Nie czuję świąt. Tutaj nie ma świąt.
Co z tego, że rok rocznie zauważam je dopiero w wigilijny poranek? Tutaj nie ma lampek - to znaczy są, ale nie zupełnie takie jakie widziałabym w Warszawie; tutaj nie ma karpia i pierogów - to znaczy są, bo odwiedziłam dzisiaj polski sklep i zakupiłam potrzebne składniki, ale to ma tego na ulicach, na ulicach są ludzie, całe stada, watahy ludzi biegających z lewa na prawo i porywający Cię tłum, wiodący donikąd; tutaj nie ma ciepła - na dworze chłodno, w mieszkaniu chłodno, ludzie są chłodni, wszystko jest chłodne, bo brytole oszczędzają na ogrzewaniu i uśmiechu, takim szczerym, a nie grzecznościowym "thank you".
Nie zrozumcie mnie źle - nie narzekam. Chyba. Ani nie tęsknię. Chyba.
No tak, chciałabym już wrócić. Czuję, że aktualnie utknęłam w martwym punkcie, bez pracy, bez etno, bez niczego - gdzieś w jednym, wielkim "pomiędzy". Może to dlatego, że Londyn nie przypadł mi do gustu? Może dlatego, że udziela mi się humor Micka? Spędził miesiąc szukając tu pracy i niczego nie znalazł, do tego mieszkał sam i całymi dniami siedział na dupsku... ja to bym chyba już dawno sfiksowała. Robię wszystko, by to zniechęcenie nie udzieliło mi się aż nazbyt, ale jak się temu choć trochę nie poddać, skoro jest to jedyna osoba, z którą spędza się poranki, wieczory i noce? Tak tak, pierwsze dnie były wyśmienite-wino, rozmowy, wycieczki itd, ale na chwilę obecną czekam paru dni. Jutro kolejna wycieczka do miasta, potem wigilia w teatrze i u znajomej chińsko-polskiej pary (poznanej w Nottingham), a potem już tylko parę dni i Glasgow.
Czuję się gotowa do powrotu. A może nie tyle gotowa, co pragnę powrotu. Czuję, że cofam się w rozwoju lingwistycznie. Tak, Charles potwierdził, że to całkowicie naturalne - w momencie, gdy spędzasz non stop czas w innym kraju, czytasz, piszesz, mówisz i myślisz w innym języku, tracisz niektóre zdolności swego rodzimego języka. Śmiejcie się, ale rozmawiając po polsku szukam czasem słów, które mi gdzieś uciekły. Przez co prowadząc dyskusję tutaj, nie ma wystarczająco słów, by nazwać to, o co mi chodzi, jednocześnie nie potrafię znaleźć polskiego odpowiednika - przerażające. Przerażające, biorąc pod uwagę, że boję się o moją etnologię.
Lewisham to mała część Londynu, który jest wprost olbrzymi!! Już wiem, że nie cierpię takich miejsc. Nie cierpię tłumów ludzi. Dlatego nie podoba mi się Warszawa. Ale Londyn to zupełnie inna historia - to jakby ogromny organizm, złożony z pomniejszych połączonych krwioobiegiem metra. Każdy poszczególny ogram ma swoje własne serce, swoje własne płuca, swoje własne oczy i uszy. Żyje oddzielnie, ale współtworzy ten potężny Londyn. Nie wiem, czy dobrze opisuję swoje wrażenia - chodzi mi o to, że możesz spokojnie spędzić całe życie w jednej dzielnicy Londynu położonej choćby niespełna godzinę metrem od City of London i nie mieć potrzeby pojawiania się w centrum Londynu przez miesiące. Pod ręką masz dosłownie wszystko - nie tylko sklepy, piekarnie czy świetlicę i bibliotekę. Masz policję, centrum handlowe, stacje rodzaju wszelakiego, ratusz, cały świat w małej kuli. Lewisham przypomina miasteczko. W takim miasteczku mogłabym żyć, oczywiście. Ale przeraża mnie fakt, że jest to tylko jedna setna całej aglomeracji. Wolałabym wrócić do mniejszego Norwich, spokojnego miejsca, mniej zaludnionego, a do tego zaludnionego przez ludzi, których krew w żyłach płynie innym, nieco wolniejszym rytmem. Może kwestia jest na prawdę taka, że wszystkie nostalgiczne wspomnienia tworzone są nie tyle przez miejsca, co przez ludzi, jakich się napotkało na swojej drodze? Jeśli tak, to doskonale rozumiem, czemu zakochałam się w Norwich, polubiłam Cardiff i oswoiłam się z Nottingham, za to czuję brak kilku rzeczy i czuję się malutka w Londynie.
Londyn to zupełnie inna bajka. Jakby wyrwana z całego kontekstu, wyrwana z mojej podróży. Robię tutaj sporo rzeczy, które robiłam w Warszawie; to duże miasto, które za razem potrafi mnie pozytywnie zaskoczyć, jak i doprowadzić do białej gorączki dławionej gdzieś głęboko - zupełnie jak Warszawa; moje dni podzielone są na takie, co do których mam przygotowany dokładny plan działania, zapracowane i zabiegane, męczące i sprawiające przyjemność oraz takie, które są totalnie rozlazłe, bez ścisłego planu, bezcelowe, takie, o których marzę, by się jak najszybciej przemieniły w noc - zupełnie jak w Warszawie. Myślę, że gdyby nie był to czas świąt, podczas których żadna kanapa nie jest wolna na CS (prawdopodobnie), to bym pojechała dalej, bez większego żalu, zaraz po wigilii z Mickiem. Pojechałabym poszukać czegoś innego, zobaczyć inne miejsce, inne miasto, miasteczko, wieś, poznać innych ludzi - choć jestem tym zmęczona.
Powiem jeszcze tylko parę słów o Nottingham, bo również tam kiepsko było z pisaniem u mnie.
Spędziłam 4 wesołe dni w domu dzielonym przez 7 studentów. Odnalazłam brytyjski odpowiednik Magdy-prasko-artystyczno-bujający_w_obłokach_o_różowych_cukierkach oraz spędzałam czas z sobowtórem Czyściocha, tylko mniej obeznanym w finansach, a bardziej w językach. Cztery dni praktyki hiszpana i uzmysłowienie sobie, jak ciężko jest myśleć w trzech językach, jak wszystko się miesza i przeszkadza sobie nawzajem. Dlatego też myślę, że powinnam niedługo w miarę wracać - by nie zatracać się tutaj całkowicie z językami - potrzebuję wrócić, odciąć się od angielskiego i skupić na hiszpańskim.
Wjeżdżając do Nottingham zatęskniłam za słonecznym i nadmorskim Cardiff. Pomyślałam, że utknę na parę dni w ogromnym, szarym, industrialnym mieście. I muszę powiedzieć, że niewiele się pomyliłam. Tyle tylko, że odnalazłam swoje drogi w Nottingham i oswoiłam je nieco i odnalazłam się. Co więcej, znalazłam 'swoje' miejsce na śniadanie... Tak tak. Główny market w mieście, piękne drewniane budki, cała kolorowa gama zapachów. Odnalazłam tureckiego sprzedawcę słodkich baklav. I zakochałam się w baklavie. Jedząc pierwszą doznałam autentycznego zmysłowego-orgazmu-smakowego :)
Turek-jak turek. Rozmawialiśmy o językach, o podróżach, o pierdołach. Ponoć był w Rosji. Ponoć miał rosyjską narzeczoną. Ponoć miał polską dziewczynę. Ponoc.
Na dwie ostatnie noce w Nottingham musiałam szukać sobie noclegu. A to dlatego, że wszystkie studenciaki z mieszkania rozjeżdżały się do domów.
I tak dostałam dwie propozycje: pierwszą dostałam od starszej pani, greczynki, wdowie po polskim mężu, którą spotkałam w cerkwi. Wspaniała osóbka mówiąca do mnie gło-śno i po-wo-li bym zrozumiała (a może, by ona zrozumiała, co do mnie mówi?!). Podała mi adres, podała mi numer, podała mi serce na dłoni. A co ja zrobiłam? Wykalkulowałam, że nie chce mi się biegać po mieście z moim ogromnym i masakrycznie ciężkim plecorem i zamiast tego wolę zapłacić parę Ł za nocleg w hostelu.
Gdy przyszła na to pora wesoło, w podskokach niby Czerwony Kapturek popędziłam na śniadanko wraz ze swoim plecorem (bo to po drodze do hostelu było). Kupiłam baklavkę, zaczęłam rozmowę... aż tu nagle turek proponuje swoje mieszkanie. Nie mogę powiedzieć, że wyłączył mis ię nagle całkowicie mózg, ale chyba miałam potężne spięcie trzymające mnie jakiś kwadrans na spowolnionych obrotach myślenia... Tak, ruszyliśmy w kierunku mieszkania. Ponoć jego. Ponoć wynajmuje pokój. Ponoć jest studentem i mieszka ze studentami. Ponoć lepiej zachowywać się cichutko. Ponoć jego młodzi studencie-współlokatorzy mogą donieść do właściciela, że turek sprowadza ludzi. Ponoć nie ma internetu. Ponoć jest tylko jeden klucz...
Po drodze zatrzymuje nas jakiś byczoł. Paker jakiś, łysy i gruby. Wymieniają ze sobą parę słów, chyba po turecku. Jedyne, co dostrzegłam, to dziwny, obleśny wzrok jakim 'obdarzył' mnie grubas...
Docieramy na miejsce: pokoje są ponumerowane "bed 1", "bed 2", "bed 3"... zamek w drzwiach jest tylko od zewnątrz... łóżko w pokoju jest jednym wielkim barłogiem...
Czekałam dwie minuty, gdy zamknął za sobą drzwi i poszedł z powrotem na market. Dwie, długie, ciche minuty. I uciekłam. Znalazłam okolicę - ulica była równoległą do tej, którą używałam każdego poprzedniego dnia idąc do miasta. Wcale nie czułam ciężaru plecaka. Wcale nie czułam, że zaczęło siąpić.
Dotarłszy do hostelu obiecałam sobie, że przez najbliższe dni nie pojawię się na śniadaniu i nie odwiedzę okolic marketu - słowa swego dotrzymałam. Co więcej - wypoczęłam i spałam 12 godzin pierwszej nocy!
Poznałam w pokoju także Chinkę, która jest studentką w Londynie - straaaaszny leń, za to bardzo miła i ładna. Co więcej, spędzimy wspólnie wigilię - jedziemy do niej i jej chłopaka z Mickiem w wigilię, po naszym teatrze - zrobimy coś chińskiego, pierogi i kutię i wypijemy wino :) Zapowiada się naprawdę bardzo miły wieczór. Cieszę się na niego, nawet, jeśli nie będzie tak świąteczny, jak bym tego chciała. Ale cóż - jestem poza domem, poza Polską, poza rodziną. Każdy prędzej czy później musi znaleźć swoje święta. Trzeba odkrywać. Jeśli nie spróbuję innych świąt, mniej 'polskich', to skąd będę wiedziała, jak bardzo tęskno mi za polskimi, domowymi (które swoją drogą nigdy nie były aż TAK świąteczne)? :)
Tak..było coś jeszcze... Ach! Kojarzycie legendę Robin Hood'a? Pominę kwestię, że Nottingham wcale a wcale nie potrafi wykorzystać jej w celach marketingowych i promujących miasto. Znacie zakończenie legendy? Robin Hood i Lady Marion biorą ślub w kościele św. Marii. Tak - poszłam do tego kościoła. Wchodziłam 2 godziny przed planowanym zamknięcie. Zauważyłam starszego pana kręcącego się po kościele, wyciągnęłam aparat i zaczęłam strzelać foty, oglądać nagrobki i witraże... Po jakiś 45 minutach stwierdziłam, że obejrzałam już wszystko i mam ochotę na słodkie lukrowane paluszki z TESCO za 45p. Jakież to było moje zdziwienie, gdy okazało się, że WSZYSTKIE drzwi w kościele są zamknięte! Co tam zamknięte - ZARYGLOWANE! Tak - drewniane belki, łańcuchy i kłódki... I nikogo, nikogusienko w kościele - tylko ja i echo. No i jeszcze soki pomarańczowe i minced pies, bo jakiś bankiet był chyba wcześniej.... Nigdy wcześniej nie byłam sama w kościele. Moje zdziwienie zamieniło się niezwykle szybko w panikę, której ustąpiło piekielne rozbawienie. Nim ogarnęłam, co się dokładnie stało, spędziłam dobre parę minut siedząc grzecznie w ławeczce i zarykując się śmiechem :) Szczęście, że znalazłam kościelny telefon! Mądra dziewczynka z Ewuni, gdyż wcisnęła klawisz RECALL i powiedziała: Dzień dobry, właśnie podziwiam kościół św. Marii, tylko, że jestem tutaj uwięziona. Wszystkie drzwi są zamknięte i nie mogę wyjść. Czy mogłaby mi pani pomóc?" Pierwsze, co przyszło mi do głowy - i tej pani zapewne też - to pytanie, jakim sposobem znalazłam się w środku zamkniętego kościoła... miałam ochotę odpowiedzieć, że jestem pieprzonym duchem, ale nie byłoby to mądrym posunięciem, biorąc pod uwagę fakt, że od tej miłej pani zależało moje wyjście z kościoła przed zmierzchem. Co prawda nie umarłabym z głodu (soczki i ciasteczka) ani z zimna (ogrzewanie rozkręcone na maksa), ale jednak wolałam spędzić noc w hostelowym łóżku niż na kościelnej ławce... :) Jakiś czas po moim telefonie odezwał się alarm w jakimś samochodzie stojącym przed kościołem i pięć minut później odebrałam kościelny telefon. W słuchawce odezwała się kolejna miła pani, tym razem z policji:
"Czy to kościół św. Marii?"
"Tak."
"Czy wszytsko jest w porzadku? Odebraliśmy zgłoszenie o alarmie samochodowym"
"Nic nie wiem o tym samochodzie, ale nie wszystko jest w porządku, bo tak właściwie, to jestem uwięziona w kościele"
"..."
Po niespełna godzinie spędzonej samotnie w kościele, po czasie na medytację, przemyślenia, zabawy z echem, picia soczku i zjadania ciasteczek, na ratunek biednej, uwięzionej w kościele polskiej turystce przybyły dwie ekipy policji i miła pani nr.1'.
Tak i oto przedstawia się moja historia :)
Foty dostarczę wkrótce :)
Buziaki moje pluszaki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz