środa, 27 lipca 2011

Piękna jak sen

Arequipo, Ojczyzno duszy mojej,
Ty jesteś piękna tak!
Kto Cię nie zna, ten tylko się dowie
Kto raz zaksztuje Twój smak!

Ach, co tu duzo opowiadać. O Arequipie wiem tyle, że jest niezwykle urodziwym miejscem. Znacie ten podział miejsc odwiedzanych podczas podróży? Na miejsca, które są dla nas atrakcją, w których nie spuszamy palca ze spustu migawki aparatu, w których biegamy od zabytku do zabytku, od muzeum do galerii? I te miejsca, w których czujemy się tak dobrze i naturalnie, że nie trzymamy wiecznie pod pachą aparatu, że nie jadamy w fancy lokalach by spróbować nowych smaków lecz jemy jak tutejsi, na marketach?
Arequipa jest dla mnie miejscem tej drugiej kategorii. Znam ją, oswoiłam jej przestrzeń w swoim wyobrażeniu, odnalazłam 'miejsca', punkty odniesienia, wytworzyłam własną mapę mentalną. Nie mogę się zgubić. A jeśli nawet, to wystarczy mi unieść wzrok i już wiem: tutaj jest ten sklep, a tutaj jest Mercado, tutaj jest Yanahuanca, a tutaj katedra, tutaj Misti a tam Chanchani. Jestem.

Znacie określenie "Zielona Warszawa"? "Warsiawiak"? Odnoszę wrażenie, że w Arequipie zachodzi analogiczne zjawisko. Jakto? Po prostu: przyjeżdżasz do Białego Miasta, realnego Minas Tirith Peru, zostajesz rok/dwa (z moich obserwacji wynika, że bariera 1,5-2 lat jest tym liminarium) i oto możesz się zwać "Arequipeńo/a"! I już, w tak łatwy sposób jesteś 'stąd'. Co jednak, jeśli posiadać białą skórę? Jeśliś jest (jak to mawia boski Maćko) carne blanco? No se. Nadal nie rozgryzłam problemu :P

CS jest zadziwiający-wiecie, że czasem może się ( jak każdy chyba portal społęcznościowy) stać portalem randkowym? Spotkałam się na kawę z chłopakiem z Huancayo, od trzech lat Arequipeńczykiem: uczy się polskiego, ma paru znajomych z Polski, bardzo oczytany, inteligentny, spoko gość. Machnął się na gest zafundowania mi latte za s./6,50 (czyli jakiegoś piątaka na mnie wydał hehe). Co się okazało po 2 godzinach rozmowy? Padło pytanie czy mam chłopaka. Czy wyobrażam sobie życie w Peru. Czy nie przeszkadzały by mi różnice kulturowe w związku. W zamian dostałam zupełnie nie pytając fakty z jego życia dotyczące poglądów na związek, na traktowanie żony-oczywiście wszystko poprawnie, bez zdradzania zapędów szowinistycznych lub chęci dominacji w związku. Tak jak powinno być. Cóż...szybko poprosiłam o rachunek i zmyłam się do hotelu :) Nie sądzę, bym pragnęła kolejnego randevouz z tym miłym chłopcem :P

Straaaaszny ze mnie Żyd. Chyba nie pojadę rowerem w Andy-a raczej: nie zjadę rowerem z wulkanu. Nie dosć, że kupa kasy, to też tylko parę godzin frajdy podczas której zapewne bym wypluła własne płuca, a Bóg tylko jeden wie czy by mnie nagle moja astma nie dopadła na wysokości 5000mnpm. Ale może się skusze na jeden, względnie dwa dni w Kanionie Colca?... W sumie 75soli (+ s./45,00 za bilet wstępu i gorące źródła) to nie tak dużo na 2 dni zabawy i widoków?... tylko ta zbiórka o 2 rano.............

Jutro leniuchuję-jutro kawka z Cusco Caffee i opalanie się na dachu Los Andes. Potem wyciągnę Szwajcara (kolejny Szwajcar, och ach tak jak brazylijczyków ich jak psów :P ) na wycieczkę po ciudad z aparatem i Queso Helado.

Ach!!! Nie wiem czy to pisałam: w dniu wyjazdu z Tarmy zaliczyłam swój pierwszy, prawdziwy peruwiański deszcz! Było bosko. Niebo zachmurzone jak się patrzy, Andy groźne, i mokro.
Ach, no i ta przeklęta, szara-bura, zawszona Lima... No i potem ponad doba spędzona w autokarze...śmierdziałam później jak pisuar...(bo siedziałam niestety niedaleko kibla....)masakra. Ale opłacało się!:)

Lęcę na słodkiego naleśnika z manjarem!!!!!!!!!!!!!!!!

Foty:


Przyozdobione miasto na Fiestas







W końcu byłam w Santa Catalinie!





Widok z dachu na Santa Catalinę i Misti

piątek, 22 lipca 2011

I kto by pomyślał...?

No właśnie! Kto by pomyślał, że mandarynki nie rosną na sklepowych półkach tylko na drzewach?! Ja-w życiu! A tutaj jadę i patrzę i oczom swym nie wierzę, a przede mną i wszędzie w koło rosną mandarynkowe drzewa! Ach, a jaki to smak mają wspaniały, rześki, inny, takie nie-super-hiper-marketowy!
A wiecie, co jest jeszcze dobre w Peru? Pisco. A-ha-hu! Nie, żeby mi o samą w sobie peruwiańską wódkę chodziło - chodzi o to, jak piękną harmonią smaków prezentuje się ten napój! Pisco sour-to tak, to znane, ale pisco cafe?!?! Pomyślelibyście kiedyś, by połączyć pisco z esencją kawy? W Chanchamayo, w mieście, gdzie się kawę z kwiatków wywodzi a nie z plastikowych, zalakowanych hurtowo torebek, piłam mówię Wam najwspanialszą odmianę pisco jaka istnieje. A, tego też nie wiedziałam-że kawa to z kwiatków wyrasta, a nie z ziemi, jak orzeszki ziemne na ten przykład. Zadziwiający jest ten świat. O!
 Selva jest boska - no i do tego, nie jest wieczorem tak zimno jak w sierrze. I te sklepiki i domki-takie "prawdziwie egzotyczne", takie radosne... Postanowiłam-za rok spędzam na terenie selvy cały miesiąc! Tylko problemem będą te przeklęte, niechaj będą wyklęte, komary! Znów całe nogi będę miała w krwawych ,śladach przez najbliższy rok... ech...

Więc, czas najwyższy na podsumowanie mojego pobytu w Hacienda La Florida. Jutro wyjeżdżam do Arequipy (czeka mnie piękne ponad 22 godzin podróży, ju-hu!).

Było miło! Całe miejsce ma swoje plusy i swoje minusy, a że obie strony się równoważą, to nie mam pojęcia jak podsumować ten pobyt. Mieszane uczucia. Spotkałam tutaj ludzi wspaniałych, bliskich memu sercu, takich, z którymi nawet spędzane wspólnie czasu było samo w sobie wspaniałym przeżyciem, takich, do których chciałabym wrócić i chciałabym, by byli częścią mojego życia kiedyś, w przyszłości. Ale i spotkałam ludzi takich, z którymi się męczyłam, z którymi każde zamienione słowo stawało się powoli udręką. Ale podołałam. O!

Na pewno tylko i wyłącznie pozytywnie wspominać będę Marcosa, średniego syna właścicieli ziemskich, czarusia, bardzo intrygującą postać, która przejechała w 18m-cy samotnie cały kontynent Ameryki Południowej (nie powiem, by mi tym wcale nie zaimponował!), don Juliana, przecudownego staruszka, dla którego ogród jest całym życiem, który kocha nawet najmniejszy skrawek ziemi, na której pracuje i z którym rozmowy o Bogu i życiu były jedną z milszych rytuałów mojego dnia, oraz Martę, kucharkę, która ma w sobie tyle miłości, że starczyłoby dla wszystkich ludzi na świecie, ciężko doświadczoną przez los, dzielną i mądrą kobietę, którą podziwiam i kocham za to, jak daje sobie radę z każdym nowym dniem.

Mam mieszane uczucia co do Bruna, niemiecko-włoskiego peruwiańczyka, który zachwyca mnie swoim promiennym uśmiechem i miłością do dzieci-byłby wymarzonym ojcem, takim, dla którego dzieci są najważniejsze na świecie, a jednocześnie potrafiącym utrzymać dyscyplinę. Ale jest w nim też coś, czego nie potrafię zaakceptować-to, w jak sposób się momentami rządzi, to jak nie ma cierpliwości i serca do moich poglądów, to jak czasem się mijamy. Don Pepe. Co by tu powiedzieć o szefie wszystkich szefów? Na pewno nie to, że jest dobrym słuchaczem. Należy raczej do tego rodzaju ludzi, którzy są Opowiadaczami, tymi, którzy najlepiej potrafią słuchać samych siebie, a gdy coś mówią, to nie słyszą już nic innego - nawet kubka spadającego ze stołu. Powiem, że to bardzo miły człowiek, który zawsze stara się znaleźć wspólny temat, ale gdy już go znajdzie-przejmuje inicjatywę. Nie powiem-jestem mu bardzo wdzięczna na sporo konwersacji, dzięki którym dowiedziałam się rzeczy, o których nie miałam bladego pojęcia-to człowiek mądry, ale z drugiej strony nieco monotematyczny z tą swoją politykę, fiziem na punkcie komunizmu i szowinistycznym podejściem do świata. Oczywiście, jest to Don. Jego jest szczytowe miejsce przy stole, do niego należy 'pierwszy kęs mięsa', kiedy on mówi, nie mówi nikt inny.

Wiecie, co jest jeszcze tu dziwne? To, w jaki sposób ludzie postrzegają Obcego. Kim jest gringo, wiecie? Bo ja się już pogubiłam. Kiedy tu jechałam, gdzieś w jakimś miasteczku, jedząc ze staruszką camote de horno usłyszałam: 'a! jedziesz do tego miejsca, gdzie jest dużo gringo'. Tak, byłam w tym miejscu. Dwa tygodnie spędziłam w miejscu 'gdzie jest dużo gringo', ale tego nie zauważyłam. Bo dla ludzi tutaj, jest tu tylko jeden główny gringo i oczywiście przyjezdni. Kim jest ten gringo? No właśnie-to senora Inge. Rodowita niemka. Nie-stąd. Ale dlaczego ona jest gringo, a jej biało-skóry włoch z krwi i ich dzieci niemiecko-włoscy peruwiańczycy już nie? Bo tutaj się urodzili? Bo wychowała ich ziemia Peru? Bo znają Andy jak własną kieszeń i znają ludzi tutaj od urodzenia? Kim jest więc gringo? Tylko białym czy tylko przyjezdnym? A może białym przyjezdnym? Czy to jest może znacznie bardziej skomplikowane?

No nic, myśleć będę później-teraz pozostawiam za sobą powoli ten etap podróży i szykuję się na Moją Białą Arequipę i wyprawy, które tam planuję!


Na koniec jak zwykle zdjęcia:


Odpoczynek po pracy

Tutaj jest Samo-Centrum_Peru i ja tam byłam


Bonita selva


Mandarynki mniam!

Popatrzcie uważnie, bo to są setki motyli tutaj!

A ta roślina strasznie pica!


Catarata de Tirol




Wymoczyłam nogi za wsze czasy :)





sobota, 16 lipca 2011

Powrót córki marnotrawnej

Dwa lata.
Tyle mi zajął powrót do Peru. Tutaj chyba wzywa mnie jakieś Apu. Czy Misti czy Coropuna, czy coś innego-ale wzywa i to głośno.
Z każdym kolejnym dniem bliżej lotu miałam coraz więcej rozterek: lecieć? nie lecieć? lecieć? Ale teraz, kiedy tutaj jestem-och, nie ma to sobie nic równego!

Po 36h godzinach nieprzerwanej podróży, przyłączeniu się w Londynie do kanadyjsko-kostarykańskiej grupy badaczy afrykańskich plemion Zulu, locie nad oceanem z brazylijczykiem wracającym z premiery Harrego Pottera i zjedzeniu camote al horno w jakiejś andyjskiej mieścinie jestem szaczęśliwa, żem tutaj jest.

Co więcej-tak po prawdzie jestem tutaj tylko parę dni, a czuję się na Haciendzie jak u siebie w domu. Ludzie są super-szczególnie jeden z synów gospodarzy-a językiem nie ma się co przejmować - zawsze jest angielski backup
:)

Ale, ale!!!
Dxisiejszy dzień był po prostu niesamowity! Wybraliśmy się z Marcosem i Mateo na poszukiwanie małej jaskini ukrytej gdzieś w Andach, gdzie na wysokości 3800mnpm znajdują się wciąz przedinkaskie mumie! Cała podróz to 7h zabawy, opowieści, zmagania się ze swoim sflaczeniem, przeklinanie i wychwalanie Andów na przemian! 3 godzinne niebezpieczne podejście ścieżką, którą miejscami na świeżo pioniersko wyznaczaliśmy było okropne - chyba z 5-7 razy miła chwile zwątpienia. Byłam gotowa rzucić wszystko w ch0olerę i albo wracać na tyłku na dół, albo czekac parę godzin, aż chłopaki wrócą. Ale nie pozwolili mi na to-to są właśni super świetni kompani na wspinaczkę - do ogarka i do zegarka. Ha! Co więcej! Znaleźliśmy naszą jaskinię! :)

Spędziliśmy na górze chyba z godzinę kombinując jak połączyć ze sobą bardzo stare, bardzo nieprofesjonalne liny, by mogły utrzymać ciężar. Kiedy już to mas o menos ogarnęliśmy 0 moim losie zadecydowało zdanie: "Acha, i na dole ponoć są gigantyczne tarantule". Taaak. Siedziała cały czas na czatach, czy nikt nie widzi (co bylo niemozliwe) naszych działań a'la huaceros. Nietety-mimo naszych wszelkich starań, po prostu zabrakło nam liny. 3 przeklęte metry! Ay ay ay!

To, co było piękne po powrocie m.in na tyłkach i stopem - to kąpiel dla moich obolałych stópek... :)



Załączam parę fotoś, cobyście pękli z zazdrości :)


W drodze busem do Tarmy

Cholerne psiska.. Ja to mam pecha... Dwa dni temu to je kąpałam :/ mylam ręce przez 3 godziny chyba...


Przerwa w cieniu drzewa


Tutaj też dotarłam! O!

Rozkminki pod tytułem: jak to zrobić, by sprawiało wrażenie bezpiecznego...


Czekając na huaceros

Andy są piękne!