czwartek, 30 grudnia 2010

30.12.2010

Kochani!

Życzę Wam wszystkim niezapomnianego Sylwestra, który zapowiadać będzie silne zmiany życiowe (oczywiście na lepsze)! By przed Wami było 365 dni kalejdoskopowo barwnych w przeżycia, uczucia i przemyślenia. Byście potrafili lepiej wykorzystywać swój czas, byście sięgali śmiało po swoje pragnienia i nie bali się wyznaczać sobie kolejnych celi w życiu i osiągać je! Byście zawsze byli otoczeni przez przyjaciół, rodzinę - ludzi Wam bliskich, za którymi tęsknilibyście będąc na drugim końcu świata. By byli tam dla Was i byście Wy byli tu zawsze dla nich! Byście kochali, pragnęli, płakali i krzyczeli - byście śmiało wyrażali siebie i mówili o tym, co czujecie. Byście nie udawali. Byście byli szczerzy z sobą samym!

Szczęśliwego Nowego Roku!

A teraz tylko chwilka:
Hare Hare Rama Rama

Przez trzy dni pobytu z Krishnowcami odbyłam swoją pierwszą transcendentalną dyskusję i swoją pierwszą krishnową medytację. Zaróno jedno jak i drugie było nieco ciężko strawne. Nie sądzę by powodem tego odczucia było moje ociemnienie, zacofanie, uprzedzenie czy antyetnozachowanie. Jest to zapewne wynikiem odczucia natury a) personalnej b) duchowej.
Pierwszy podpunkt odnosi się do dyskusji. Weszłam otóż to w dyskusję z mężem pewnej polki na temat duszy, znaczenia ja/ego, boga i cyklu życia. Osobnik raczej nie nadający się na materiał do porządnej dyskusji. Bardzo ciekawie opowiadał o tym, jak to wg wyznawców celem życia jest zadowalanie pragnień Krishny, którymi to są śpiewanie, taniec i modlitwa. Przyjemności świata materialnego, którymi oczywiście również trzeba się zadowalać, bo taka to nasza natura. Że znając przyjemność świata duchowego u boku KKrishny wracamy do tych plugawych uciech cielesnych, do świata materialnego... Szczerze muszę powiedzieć, że nie wszytsko zrozumiałam, gdyż rozmówca (a raczej mówca) nie miał silnych argumentów i czasem nie potrafił wyjaśnić tego, o co pytałam. W ogóle zacznijmy od tego, że nie pozwalał mi dojść do słowa, wypowiedzieć swoich myśli (szwedowi, który z nami był równeiż). Od razu zbijał nasze argumenty tym, że nasza wiara jest błędna, że nie jesteśmy oświeceni, ale za to ON jest i powinniśmy go posłuchać i rzucić się na kolana w świątyni przed Krishną i zacząć walić 'zdrowaśki"... Dowiedziałam się sporo z tej rozmowy - nie zaprzeczę. Jednakowoż czułam się (Denis równeiż) lekceważona i zmuszana do uwierzenia w słowa, któe domnie nie trafiają. Jakby ktoś młotem pneumatycznym chciał wbić nam coś do głowy...

Druga kwestia, kwestia duchowa odnosi się do medytacji. Ominę fakt, że musiałam dziś wstać przed 6 rano, by zwlec się z ciepłego łóżeczka i ruszyć do świątyni na medytację... W każdym razie medytacja była...mało medytacyjna. Otrzymałam całe wyjaśnienie oczywiście mantry, gestów, celu i w ogóle, otrzymałam swój woreczek i swój 'różaniec', swoją matę do klęczenia też. Ale powtarzanie w kółko Hare Krishna, Hare Krishna, Krishna Krishna, Hare Hare, Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare - i to w dodatku na głos, nic a nic nie pomogło mi w skupieniu się i medytacji. Wręcz przeciwnie. Znacie moje boskie, dźwięczne "r", które wprost uniemożliwia mi poprawne artykułowanie tejże mantry co mnie doprowadzało do furii. Ciągłe wlepianie się w karteczkę, macanie koralików i oblizywanie warg, bo zasycha w gębie od tego mantrowania, skutecznie zapobiegało skupieniu się i odprężeniu. Dodatkowo inni krishnowcy siedzący i chodzący w koło, mantrujący każdy w swoim rytmie, w swoim czasie... Zdecydowanie NIE mój styl medytacji. W sobotę skorzystam z ogrodu medytacyjnego - usiądę i popróbuję ćwiczyć z dźwiękami. ZObaczymy co z tego wyjdziue. Jak jeszcze byłam na farmie i byłam sama, wchdoziłam w różne stany 'bawiąc' się dźwiękami...
W każdym razie kolejna część spotkania porannego czyli śpiewy, ofiary i nauka były już ciekawsze. Spiewy w sanskrycie szły mi ciężko, ale za to chór krishnowców potrafi zaczarować - naprawdę, nie wiem jak oni to robią, ale mają piękne głosy, ładne melodie i dzwonki :) TYm właśnie przyciągają ludzi. Składanie ofiar (świeczki=ogień, woda=liquid, szmatka=odzienie, kwiat=zapach, kadzidło=zapach, jedzenie=jedzenie :)) również było interesujące - wymienione oznaczają rzeczy, które zadowalają Krishnę. Czyli pij, jedz, noś się modnie, wąchaj ziela i ogrzewaj się, a będziesz ulubieńcem Krishny... Trochę ta cała koncepcja perfekcyjnego oddawania się przyjemnością mi nie odpowiada. Ale to temat na dłuższą rozmowę. Poza tym już jestem umówiona na dalsze dyskusje, więc nie będę uprzedzać faktów.

Zastanawia mnie to, jak oni mogą mantrować w ciągu dnia, przerywając modlitwę na rozmowę z ludźmi, na przeniesienie stołu, na umycie garnka...

A propos garnka - co to znaczy, że jestem brudna?? To znaczy, że nie jestem Krishnowcem i nie mam prawa wstępu do kuchni. Że talerze należy trzymać na ziemi i myć ręce jak się chce dołożyć sobie jedzenia i że nie mogę dotykać łyżką talerza... czuję się trochę jak w więzieniu, gdyż mam metalową łyżkę, metalowy duży talerz a wygląda to jak korytko oraz swój metalowy kubek... I wszystko jemy na ziemi... Orientalnie? Tak. Mądrze? nie bardzo...

:)

Wkrótce napiszę coś więcej. To post specjalnie dla Gucika :) Dobrze mi to wyszło?

wtorek, 28 grudnia 2010

28.12.2010

Moje przemyslenia:

wszystko jest kwestia relacji, odpowiednich ludzi a nie miejsc. Miejsca kojarzymy z ludzmi, z historiami przezytymi, wydarzeniami, tlem i naszym nastrojem. Najpiekniejsza oaza bedzie szarym odludziem, gdy masz przy sobie nieodpowiednia osobe lub gdy jestes sam i nie potrafisz docenic sytuacji. A zle nastawienie trzeba uleczyc - czy za kazdym razem inaczej? Nie wiem. Mi pomaga wesola muzyka i odbicie sie od 'dna', a zeby tego dokonac to najpierw trzeba dotknac 'dna'. Zapasc sie w smutek, a potem raptownie, z calych sil, odepchnac i ruszyc przed siebie.

to, co sie liczy, to te male zwyciestwa - te male, drobne usmiechy, te male radosci, spojrzenia, przelotne chwile. Te slodkie baklavy nieprzyzwoicie rozkosznie traktujace podniebienie i uczucie bezwstydnosci, wniebowzietosci i perfidnego braku skruchy z powodu wydania pieniedzy; te naturalne smiechy, slodkie zgryzliwosci, ciche westchnienia i gluche, pelne napiecia chwile; to otarcie lez niewiadomego pochodzenia, zalozenie usmiechu na usta, wiara w jego szczerosc, przestapienie progu kabiny i wyjscie na swiat - te pyszne, gorace herbaty, slodkosci, wesola muzyka, to proste zdanie po hiszpansku i ten slodki usmiech drobnej kobietki - to, ze spedzilas bardzo milo czas wsrod ludzi z usmiechem na ustach, zamiast siedziec w zamknieciu, chlipac i uzalac sie nad soba zapewne przez pare bezsensownych godzin.

Jest tego jeszcze troche, ale bardziej i bardziej osobiste.
W kazdym razie moje swieta byly wyjatkowo niezwykle wspaniale i wesole i niezapomniane na pewno!
Mam nadzieje, ze Wasze tez, Kochani!
Chcialabym Wam zyczyc wszystkiego pieknego w Nowym Roku, byscie cieszyli sie tymi drobnymi chwilami i doceniali swoje zycie, to, co daje Wam los. I do zobaczenia juz niedlugo, na imprezie o tematyce swiatecznego, prosze nie zapominac :)
Suwaczek po Waszej prawicy powinien rozwiac wszelkie watpliwosci :)
Dobranoc



Ten kon strzegl drzwi w kosciele w Nottingham :)

ze specjalna dedykacja dla Mareczka





ponoc najstarszy pub w Anglii jest w Nottingham...tiaaaaa :)


kocham Alan Rickman!


Taaaaki duzy jest ten najwiekszy dab



pierwsze zdjecie w Londynie - PUBLICZNE WUCETY


Kochankowie Londynscy

a tutaj sie sfinks schowal!



Greenwich












Eros Londynski

Pamiatka z Czajnataln


prywatny Aussie

środa, 22 grudnia 2010

Przedświątecznie 22.12.2010

Nie czuję świąt. Tutaj nie ma świąt.

Co z tego, że rok rocznie zauważam je dopiero w wigilijny poranek? Tutaj nie ma lampek - to znaczy są, ale nie zupełnie takie jakie widziałabym w Warszawie; tutaj nie ma karpia i pierogów - to znaczy są, bo odwiedziłam dzisiaj polski sklep i zakupiłam potrzebne składniki, ale to ma tego na ulicach, na ulicach są ludzie, całe stada, watahy ludzi biegających z lewa na prawo i porywający Cię tłum, wiodący donikąd; tutaj nie ma ciepła - na dworze chłodno, w mieszkaniu chłodno, ludzie są chłodni, wszystko jest chłodne, bo brytole oszczędzają na ogrzewaniu i uśmiechu, takim szczerym, a nie grzecznościowym "thank you".

Nie zrozumcie mnie źle - nie narzekam. Chyba. Ani nie tęsknię. Chyba.

No tak, chciałabym już wrócić. Czuję, że aktualnie utknęłam w martwym punkcie, bez pracy, bez etno, bez niczego - gdzieś w jednym, wielkim "pomiędzy". Może to dlatego, że Londyn nie przypadł mi do gustu? Może dlatego, że udziela mi się humor Micka? Spędził miesiąc szukając tu pracy i niczego nie znalazł, do tego mieszkał sam i całymi dniami siedział na dupsku... ja to bym chyba już dawno sfiksowała. Robię wszystko, by to zniechęcenie nie udzieliło mi się aż nazbyt, ale jak się temu choć trochę nie poddać, skoro jest to jedyna osoba, z którą spędza się poranki, wieczory i noce? Tak tak, pierwsze dnie były wyśmienite-wino, rozmowy, wycieczki itd, ale na chwilę obecną czekam paru dni. Jutro kolejna wycieczka do miasta, potem wigilia w teatrze i u znajomej chińsko-polskiej pary (poznanej w Nottingham), a potem już tylko parę dni i Glasgow.

Czuję się gotowa do powrotu. A może nie tyle gotowa, co pragnę powrotu. Czuję, że cofam się w rozwoju lingwistycznie. Tak, Charles potwierdził, że to całkowicie naturalne - w momencie, gdy spędzasz non stop czas w innym kraju, czytasz, piszesz, mówisz i myślisz w innym języku, tracisz niektóre zdolności swego rodzimego języka. Śmiejcie się, ale rozmawiając po polsku szukam czasem słów, które mi gdzieś uciekły. Przez co prowadząc dyskusję tutaj, nie ma wystarczająco słów, by nazwać to, o co mi chodzi, jednocześnie nie potrafię znaleźć polskiego odpowiednika - przerażające. Przerażające, biorąc pod uwagę, że boję się o moją etnologię.

Lewisham to mała część Londynu, który jest wprost olbrzymi!! Już wiem, że nie cierpię takich miejsc. Nie cierpię tłumów ludzi. Dlatego nie podoba mi się Warszawa. Ale Londyn to zupełnie inna historia - to jakby ogromny organizm, złożony z pomniejszych połączonych krwioobiegiem metra. Każdy poszczególny ogram ma swoje własne serce, swoje własne płuca, swoje własne oczy i uszy. Żyje oddzielnie, ale współtworzy ten potężny Londyn. Nie wiem, czy dobrze opisuję swoje wrażenia - chodzi mi o to, że możesz spokojnie spędzić całe życie w jednej dzielnicy Londynu położonej choćby niespełna godzinę metrem od City of London i nie mieć potrzeby pojawiania się w centrum Londynu przez miesiące. Pod ręką masz dosłownie wszystko - nie tylko sklepy, piekarnie czy świetlicę i bibliotekę. Masz policję, centrum handlowe, stacje rodzaju wszelakiego, ratusz, cały świat w małej kuli. Lewisham przypomina miasteczko. W takim miasteczku mogłabym żyć, oczywiście. Ale przeraża mnie fakt, że jest to tylko jedna setna całej aglomeracji. Wolałabym wrócić do mniejszego Norwich, spokojnego miejsca, mniej zaludnionego, a do tego zaludnionego przez ludzi, których krew w żyłach płynie innym, nieco wolniejszym rytmem. Może kwestia jest na prawdę taka, że wszystkie nostalgiczne wspomnienia tworzone są nie tyle przez miejsca, co przez ludzi, jakich się napotkało na swojej drodze? Jeśli tak, to doskonale rozumiem, czemu zakochałam się w Norwich, polubiłam Cardiff i oswoiłam się z Nottingham, za to czuję brak kilku rzeczy i czuję się malutka w Londynie.

Londyn to zupełnie inna bajka. Jakby wyrwana z całego kontekstu, wyrwana z mojej podróży. Robię tutaj sporo rzeczy, które robiłam w Warszawie; to duże miasto, które za razem potrafi mnie pozytywnie zaskoczyć, jak i doprowadzić do białej gorączki dławionej gdzieś głęboko - zupełnie jak Warszawa; moje dni podzielone są na takie, co do których mam przygotowany dokładny plan działania, zapracowane i zabiegane, męczące i sprawiające przyjemność oraz takie, które są totalnie rozlazłe, bez ścisłego planu, bezcelowe, takie, o których marzę, by się jak najszybciej przemieniły w noc - zupełnie jak w Warszawie. Myślę, że  gdyby nie był to czas świąt, podczas których żadna kanapa nie jest wolna na CS (prawdopodobnie), to bym pojechała dalej, bez większego żalu, zaraz po wigilii z Mickiem. Pojechałabym poszukać czegoś innego, zobaczyć inne miejsce, inne miasto, miasteczko, wieś, poznać innych ludzi - choć jestem tym zmęczona.

Powiem jeszcze tylko parę słów o Nottingham, bo również tam kiepsko było z pisaniem u mnie.

Spędziłam 4 wesołe dni w domu dzielonym przez 7 studentów. Odnalazłam brytyjski odpowiednik Magdy-prasko-artystyczno-bujający_w_obłokach_o_różowych_cukierkach oraz spędzałam czas z sobowtórem Czyściocha, tylko mniej obeznanym w finansach, a bardziej w językach. Cztery dni praktyki hiszpana i uzmysłowienie sobie, jak ciężko jest myśleć w trzech językach, jak wszystko się miesza i przeszkadza sobie nawzajem. Dlatego też myślę, że powinnam niedługo w miarę wracać - by nie zatracać się tutaj całkowicie z językami - potrzebuję wrócić, odciąć się od angielskiego i skupić na hiszpańskim.

Wjeżdżając do Nottingham zatęskniłam za słonecznym i nadmorskim Cardiff. Pomyślałam, że utknę na parę dni w ogromnym, szarym, industrialnym mieście. I muszę powiedzieć, że niewiele się pomyliłam. Tyle tylko, że odnalazłam swoje drogi w Nottingham i oswoiłam je nieco i odnalazłam się. Co więcej, znalazłam 'swoje' miejsce na śniadanie... Tak tak. Główny market w mieście, piękne drewniane budki, cała kolorowa gama zapachów. Odnalazłam tureckiego sprzedawcę słodkich baklav. I zakochałam się w baklavie. Jedząc pierwszą doznałam autentycznego zmysłowego-orgazmu-smakowego :)
Turek-jak turek. Rozmawialiśmy o językach, o podróżach, o pierdołach. Ponoć był w Rosji. Ponoć miał rosyjską narzeczoną. Ponoć miał polską dziewczynę. Ponoc.
Na dwie ostatnie noce w Nottingham musiałam szukać sobie noclegu. A to dlatego, że wszystkie studenciaki z mieszkania rozjeżdżały się do domów.
I tak dostałam dwie propozycje: pierwszą dostałam od starszej pani, greczynki, wdowie po polskim mężu, którą spotkałam w cerkwi. Wspaniała osóbka mówiąca do mnie gło-śno i po-wo-li bym zrozumiała (a może, by ona zrozumiała, co do mnie mówi?!). Podała mi adres, podała mi numer, podała mi serce na dłoni. A co ja zrobiłam? Wykalkulowałam, że nie chce mi się biegać po mieście z moim ogromnym i masakrycznie ciężkim plecorem i zamiast tego wolę zapłacić parę Ł za nocleg w hostelu.
Gdy przyszła na to pora wesoło, w podskokach niby Czerwony Kapturek popędziłam na śniadanko wraz ze swoim plecorem (bo to po drodze do hostelu było). Kupiłam baklavkę, zaczęłam rozmowę... aż tu nagle turek proponuje swoje mieszkanie. Nie mogę powiedzieć, że wyłączył mis ię nagle całkowicie mózg, ale chyba miałam potężne spięcie trzymające mnie jakiś kwadrans na spowolnionych obrotach myślenia... Tak, ruszyliśmy w kierunku mieszkania. Ponoć jego. Ponoć wynajmuje pokój. Ponoć jest studentem i mieszka ze studentami. Ponoć lepiej zachowywać się cichutko. Ponoć jego młodzi studencie-współlokatorzy mogą donieść do właściciela, że turek sprowadza ludzi. Ponoć nie ma internetu. Ponoć jest tylko jeden klucz...
Po drodze zatrzymuje nas jakiś byczoł. Paker jakiś, łysy i gruby. Wymieniają ze sobą parę słów, chyba po turecku. Jedyne, co dostrzegłam, to dziwny, obleśny wzrok jakim 'obdarzył' mnie grubas...
Docieramy na miejsce: pokoje są ponumerowane "bed 1", "bed 2", "bed 3"... zamek w drzwiach jest tylko od zewnątrz... łóżko w pokoju jest jednym wielkim barłogiem...
Czekałam dwie minuty, gdy zamknął za sobą drzwi i poszedł z powrotem na market. Dwie, długie, ciche minuty. I uciekłam. Znalazłam okolicę - ulica była równoległą do tej, którą używałam każdego poprzedniego dnia idąc do miasta. Wcale nie czułam ciężaru plecaka. Wcale nie czułam, że zaczęło siąpić.

Dotarłszy do hostelu obiecałam sobie, że przez najbliższe dni nie pojawię się na śniadaniu i nie odwiedzę okolic marketu - słowa swego dotrzymałam. Co więcej - wypoczęłam i spałam 12 godzin pierwszej nocy!

Poznałam w pokoju także Chinkę, która jest studentką w Londynie - straaaaszny leń, za to bardzo miła i ładna. Co więcej, spędzimy wspólnie wigilię - jedziemy do niej i jej chłopaka z Mickiem w wigilię, po naszym teatrze - zrobimy coś chińskiego, pierogi i kutię i wypijemy wino :) Zapowiada się naprawdę bardzo miły wieczór. Cieszę się na niego, nawet, jeśli nie będzie tak świąteczny, jak bym tego chciała. Ale cóż - jestem poza domem, poza Polską, poza rodziną. Każdy prędzej czy później musi znaleźć swoje święta. Trzeba odkrywać. Jeśli nie spróbuję innych świąt, mniej 'polskich', to skąd będę wiedziała, jak bardzo tęskno mi za polskimi, domowymi (które swoją drogą nigdy nie były aż TAK świąteczne)? :)

Tak..było coś jeszcze... Ach! Kojarzycie legendę Robin Hood'a? Pominę kwestię, że Nottingham wcale a wcale nie potrafi wykorzystać jej w celach marketingowych i promujących miasto. Znacie zakończenie legendy? Robin Hood i Lady Marion biorą ślub w kościele św. Marii. Tak - poszłam do tego kościoła. Wchodziłam 2 godziny przed planowanym zamknięcie. Zauważyłam starszego pana kręcącego się po kościele, wyciągnęłam aparat i zaczęłam strzelać foty, oglądać nagrobki i witraże... Po jakiś 45 minutach stwierdziłam, że obejrzałam już wszystko i mam ochotę na słodkie lukrowane paluszki z TESCO za 45p. Jakież to było moje zdziwienie, gdy okazało się, że WSZYSTKIE drzwi w kościele są zamknięte! Co tam zamknięte - ZARYGLOWANE! Tak - drewniane belki, łańcuchy i kłódki... I nikogo, nikogusienko w kościele - tylko ja i echo. No i jeszcze soki pomarańczowe i minced pies, bo jakiś bankiet był chyba wcześniej.... Nigdy wcześniej nie byłam sama w kościele. Moje zdziwienie zamieniło się niezwykle szybko w panikę, której ustąpiło piekielne rozbawienie. Nim ogarnęłam, co się dokładnie stało, spędziłam dobre parę minut siedząc grzecznie w ławeczce i zarykując się śmiechem :) Szczęście, że znalazłam kościelny telefon! Mądra dziewczynka z Ewuni, gdyż wcisnęła klawisz RECALL i powiedziała: Dzień dobry, właśnie podziwiam kościół św. Marii, tylko, że jestem tutaj uwięziona. Wszystkie drzwi są zamknięte i nie mogę wyjść. Czy mogłaby mi pani pomóc?" Pierwsze, co przyszło mi do głowy - i tej pani zapewne też - to pytanie, jakim sposobem znalazłam się w środku zamkniętego kościoła... miałam ochotę odpowiedzieć, że jestem pieprzonym duchem, ale nie byłoby to mądrym posunięciem, biorąc pod uwagę fakt, że od tej miłej pani zależało moje wyjście z kościoła przed zmierzchem. Co prawda nie umarłabym z głodu (soczki i ciasteczka) ani z zimna (ogrzewanie rozkręcone na maksa), ale jednak wolałam spędzić noc w hostelowym łóżku niż na kościelnej ławce... :) Jakiś czas po moim telefonie odezwał się alarm w jakimś samochodzie stojącym przed kościołem i pięć minut później odebrałam kościelny telefon. W słuchawce odezwała się kolejna miła pani, tym razem z policji:

"Czy to kościół św. Marii?"
"Tak."
"Czy wszytsko jest w porzadku? Odebraliśmy zgłoszenie o alarmie samochodowym"
"Nic nie wiem o tym samochodzie, ale nie wszystko jest w porządku, bo tak właściwie, to jestem uwięziona w kościele"
"..."

Po niespełna godzinie spędzonej samotnie w kościele, po czasie na medytację, przemyślenia, zabawy z echem, picia soczku i zjadania ciasteczek, na ratunek biednej, uwięzionej w kościele polskiej turystce przybyły dwie ekipy policji i miła pani nr.1'.


Tak i oto przedstawia się moja historia :)

Foty dostarczę wkrótce :)
Buziaki moje pluszaki!

sobota, 11 grudnia 2010

11.12.2010

Cardiff nocą


Barry




Uważaj kobieto gdzie o kim plotkujesz!


Zdjęcie strażnika



Miałam kiedyś takie, tylko czerwone :)



Oh... brakuje mi słów, by opisać mój pobyt w Cardiff!

Kocham Walię, nie żartuję. Uwielbiam to miejsce.

Cieszę się, że wybrałam to miejsce. Że zdecydowałam się na Cardiff w zatrważającym dla mnie tempie dwóch dni ;) Zamiast nudnego Cambridge!

Pierwszy wieczór był dla mnie aklimatyzacją z tutejszym akcentem - mieszkanie z pięcioma chłopakami, z czego czterech jest rodowitymi walijczykami zobowiązuje :) Zupełnie inna melodia języka, jeśli wiecie o co mi chodzi - pierwsze zdanie, jakie wypowiedział współlokator Juliana, było dla mnie całkowicie nie zrozumiałe, ale z czasem załapałam o co w tym wszystkim chodzi. Tak więc Cardiff przywitało mnie radośnie Powrotem do Przyszłości 3 oglądanym na kanapie, która stała się mym legowiskiem, zimnym piwem (ginesik ofkors i nowość - miejscowe piwo Brains, które jest równie znakomite) i rozmowami o życiu, empatii i powrocie na rodzinne łono.

Za to przygoda piątkowa?! OH! Dodaję Brazylię do swojej listy miejsc, które MUSZĘ odwiedzić. ZaGu (czyli Jose) jest jedną z tych wspaniałych rzeczy, jakie przytrafiają Ci się w życiu, jeśli jesteś wystarczająco otwarty na świat i nie boisz się podejmować ryzyka. No więc tak też było i tutaj. Spotkaliśmy się w połowie drogi z centrum do zatoki. Oboje z strzelający foty. Ale ruszyliśmy różnymi drogami, by po kilkunastu minutach spotkać się ponownie, przy mapie. I tak po prostu, od tak, zaczęliśmy rozmawiać. Spędziłam w jego towarzystwie ponad 5 wspaniałych i niezapomnianych godzin! Nie potrafię wprost opisać jak niesamowitym było to dla mnie przeżyciem - rozmawianie o Brazylii, o podróżach, o językach. Ludzie z Ameryki Południowej są nadzwyczaj otwarci - te wszystkie poklepywania, uściski, buziaki! Nastroiło mnie to bardzo pozytywnie na jakiś czas. Naprawdę wierzę, mam nadzieję na to, że ZaGu przyjedzie po Polski i że pewnego dnia zanurkujemy razem w Sao Paolo! Może w drodze do- lub z- Peru uda mi się wziąć przesiadkę w Sao Paolo? Może to nie jest aż taką wielką mrzonką!


Zastanawia mnie tylko jedno: wciąż spotykam ludzi, którzy są młodsi ode mnie (jak 20), a mimo to, już wiedzą, czego chcą w życiu, już skończyli BA, już podjęli wymarzoną pracę i żyją swoją pasję. Jak Julian (francuz, który mnie gościł), który jest asystentem nauczyciela czy ZaGu, który jest instruktorem nurkowania. Cieszę się słysząc ich opowieści, widząc entuzjazm na ich twarzach, gdy opowiadają o swoim życiu - ale czasem czuję się wtedy przy nich malutka - malutka w sensie tego, że ja dopiero zaczynam swoją przygodę, że nie znalazłam jeszcze rzeczy/zajęcia/pracy, w której bym się zakochała doszczętnie, której byłabym w 110% pewna. Zazdroszczę im, że są dojrzalsi ode mnie o takie doświadczenie, że odnaleźli siebie. To jest coś, czego mi trzeba, na czym będę musiała się skupić po powrocie. Tak, etno - oczywiście, kocham etno. Ale nie jestem tego pewna na 100%, w sensie, że mam cała masę obaw, nie zawsze wiem, co robić itd.
Chociaż przyznać muszę, że spotykam też ludzi niezdecydowanych i nieszczęśliwych w pewnym sensie. Jak Christy, która w wieku 28lat mieszka z rodzicami, bo boi się pójść w świat, która pracuje w nudnym sklepie, bo boi się zmienić pracę, która śpiewa, gra, komponuje, maluje i chowa to wszystko w szafie, bo boi się pokazać na światło dzienne. Jak współlokator Juliana, który w wieku 23lat, po 3 latach mieszkania na własną rękę wraca do rodziców, bo nie czuje się bezpiecznie poza domem i nie szuka nowej pracy, bo nie chce stracić darmowych obiadów w restauracji.

Jak to się dzieje, że kobiety na całym świecie trafiają na dupków i totalnych frajerów? Od Gwatemali, przez Anglię, po Polskę?...


Ach, miałam jeszcze napisać, że ludzie z mniejszych miasteczek bardzo boją się Londynu. Nie zliczę nawet ile razy usłyszałam, bym uważała bardzo na siebie w stolicy - a bo to niebezpiecznie, a bo to rabunki, a bo to kradzieże, a bo to zamachy terrorystyczne! Tak, tak! Jedną z rad jest trzymanie zawsze i wszędzie torebki blisko siebie, rozłożenie pieniędzy po wszystkich dostępnych miejscach oraz nie pojawianie się w miejscach publicznych w święta i sylwestra --- bo Al-Kaida może zrzucić bombę... :| Ja rozumiem, że można mieć to na względzie, bo przecież UK to duży i ważny kraj, więc jakieś tam plany zamachowe mogą istnieć (oby nie), ale bez przesady - to tak samo jak panika wszczęta w Warszawie i zablokowanie całego metra ze względu na mała paczuszkę pozostawioną na peronie (to było po WTC). A właśnie - jak tam nasza druga niteczka meterka? :)

Oh, i jeszcze mi się przypomniało - że zmniejszył mi się świat... W sensie sposób postrzegania świata, odbierania przestrzeni. Kiedy wjechałam busem do Londynu i zaczęłam mijać raz po raz większe budynki, czułam się zamykana w dziwnej, nieznanej, szarej i obcej przestrzeni. Czułam się nieswojo... Może to tylko przejściowe, może to tylko wina tego dużego autobusu... Przekonam się już 17ego.


...była sobie Baba Jaga, miała chatkę z masła...


a ja kupię sobie taką łyżeczkę i przykleję na lodówce i będę marzyć o chłopcu, który ją wystrugał :)


Moje pierwsze jasełka tego roku! Wspólnymi siłami kościołów wszystkich wyznań stworzone!

Brains - drugie po Guinessie najlepsze piwo w UK!

Walijczycy kochają swoje walijskie piwo

Z dedykacją dla Arcia

prawie jak zamczysko hrabiego Drakuli!





ZaGu vel. Jose Gustavo Torres





Zwodzony most

Wspinaliśmy się pod prąd i przemierzaliśmy prywatne ogródki, by mieć lepszy widok

Ogórek, ogórek, ogórek - zielony ma garniturek!



Nasza Wielka Stopa i miniatura Stonehenge